1955_Jam Session nr 1

To historyczne wydarzenie przypomina jeden z jego uczestników, lider zespołu Melomani – Jerzy Duduś Matuszkiewicz.

Nigdy nie zapomnę tych koncertów i atmosfery, jaka im towarzyszyła. Działo się to w baraku Ministerstwa Komunikacji przy ul. Wspólnej 72, na rogu Emilii Plater. Była to chyba stołówka pracowników tego ministerstwa, sala na zebrania, zjazdy i prelekcje. Drewniany barak położony był trochę na uboczu, otoczony drzewami, nie sąsiadował z żadnymi innymi budynkami (10 lat później wprowadził się tam, przeniesiony z ulicy Trębackiej, klub „Stodoła”, ale po kilku miesiącach wybuchł pożar i barak spłonął).

O ile pamiętam, były to dwa wieczory, 5 i 6 marca, chyba sobota i niedziela. Na mieście pojawiły się afisze z napisem: „LEOPOLD TYRMAND ma zaszczyt przedstawić Jam Session Nr 1” i nazwiskami muzyków biorących udział w koncercie. Było około 10 osób, w tej liczbie członkowie naszego zespołu Melomani. Trzech z nas przyjechało z Krakowa – Andrzej Trzaskowski, Witold Kujawski i ja, z Łodzi – Witold Sobociński i Andrzej Wojciechowski, z Poznania trębacz Allan Guziński, a także, o ile mnie pamięć nie myli (choć nie było jego nazwiska na plakacie), Krzysztof Trzciński, czyli późniejszy Komeda, który w jednym z utworów razem z Trzaskowskim grał na cztery ręce.

Warszawę reprezentowali saksofonista tenorowy Jan Walasek, kontrabasista Maciej Kasprzycki, a także perkusista Janusz „Mrek” Byliński, jedyny w tym gronie muzyk, który występował jeszcze pod koniec lat 40. na koncertach jazzowych w warszawskiej YMCA. Miało też się do nas przyłączyć kilku innych muzyków zawodowych starszego pokolenia, jak np. klarnecista i saksofonista Władysław Kowalczyk, ale okazali nam lekceważenie, nie przyszli nawet na próbę, utrwalając tym samym podział w środowisku muzyków na klezmerów grających zarobkowo w knajpach i naszą, jeszcze wtedy nieliczną grupę młodych artystów, próbujących wynieść jazz do rangi sztuki, nadać mu jakiś głębszy sens.

Koncerty otwierał sam Tyrmand, a potem konferansjerkę prowadził znany znakomity aktor Edward Dziewoński, który we wstępie wyjaśnił znaczenie nieznanego jeszcze szerzej terminu „jam session”. Z jakiejś księgi kucharskiej przeczytał przepis na „jam staropolski”: „Weźmiesz dwanaście dziewek służebnych, które na przyzbie przysiadłszy przez dni siedem owoc drylować będą…”, po czym podał definicję obowiązującą w języku jazzowym: „wspólne muzykowanie na żywo, spontaniczne, bez przygotowania, gdzie każdy z muzyków może zaprezentować swoje umiejętności improwizatorskie”.

Pamiętam, że wykonywaliśmy kilka swingowych standardów, jak „Honeysuckle Rose” – najpierw wszyscy razem zagraliśmy temat, a potem każdy kolejno improwizował przez kilka chorusów. Ponieważ muzyków było na estradzie dziesięciu, każdy utwór trwał kilkanaście, a może nawet kilkadziesiąt minut. W programie koncertu zmieściło się w sumie tylko kilka utworów.

W dosyć obszernej sali mogło się spokojnie zmieścić kilkaset osób. Ale nie wszyscy zdołali się dostać do środka, bo zainteresowanie imprezą było ogromne. Publiczność waliła drzwiami i oknami – przede wszystkim młodzież warszawska, która ściągnęła tu z całego miasta. Przez cały czas muzyce towarzyszył olbrzymi aplauz, entuzjazm, a nawet histeria. Prasa reżimowa rzuciła się z furią na tę imprezę. Fruwające marynarki i gwizdy potraktowano jako wybryki chuligańskie, a nawet manifestacje antyustrojowe, służące zakusom zachodniego imperializmu. Wyśmiewano Tyrmanda, słownictwo jazzowe, amerykanizmy. Ten ton podchwyciło kilka czołowych dzienników i tygodników, ale decydenci jakoś to wszystko przełknęli. Było już dwa lata po śmierci Stalina i te nasze koncerty były oznaką postępującej odwilży, przynajmniej w dziedzinie kultury. Muzyka jazzowa miała wtedy wielką rolę do odegrania, w sensie społecznym, a nawet i politycznym. Myśmy pierwsi dokonywali wyłomu, przekraczaliśmy bariery niechęci i zakazów. Okazało się, że to było możliwe.

Inicjując te koncerty Leopold Tyrmand włączył się na powrót w działalność jazzową po okresie ponad pięcioletniej przerwy. Dał się przecież już poznać jako prezes Jazz Clubu warszawskiej YMCA, gdzie w 1947 roku zorganizował pierwszy po wojnie koncert jazzowy, pod hasłem „Jam Session”. Gdy dwa lata później „Imkę” zlikwidowano i nastał okres stalinowski, to zniknął z areny jako popularyzator jazzu. Pojawił się znowu w połowie roku 1954, spotkał się z nami na koncercie Melomanów w łódzkiej Szkole Filmowej. Zobaczył w nas sprzymierzeńców, wyczuł entuzjazm i zapał młodego pokolenia, nowe możliwości. Przyjechał do nas do Krakowa na pierwsze Zaduszki Jazzowe (które miał zaszczyt otwierać), a kilka miesięcy później doprowadził w Warszawie do „Jam Session Nr 1”.

Umieszczając swoje nazwisko wielkimi literami na plakacie ogłosił zarazem swój powrót do życia publicznego, bo w okresie stalinowskim jako liberał i zaciekły wróg komunizmu traktowany był przez reżim jako persona non grata. Ukończył już pisany potajemnie swój słynny „Dziennik 1954” (który opublikował 25 lat później na emigracji) i zabrał się za „Złego”, który wkrótce przyniósł mu olbrzymią popularność.

Przy organizacji „Jam Session Nr 1” bardzo pomocny był Stefan Wysocki, znakomity muzykolog, literat, działacz sportowy, autor podręczników żeglarskich. Liczył on, że dochód z tej imprezy zostanie przeznaczony na dofinansowanie klubu Towarzystwa Wioślarskiego, którego był prezesem. Włączyło się też Przedsiębiorstwo Imprez Estradowych „Estrada Warszawska”, działał także, pamiętam, pan Turbowicz, który został nieformalnym menedżerem naszego zespołu.

W ślad za „Jam Session Nr 1” na jesieni zapoczątkowany został ogólnopolski ruch koncertowy w ramach tzw. Estrady Jazzowej pod kierownictwem artystycznym Leopolda Tyrmanda. W październiku przez cały tydzień w Warszawie, w baraku na Wspólnej, a potem w kilku innych miastach, odbywały się koncerty pod hasłem „Studio 55” (Melomani, a także m.in. Jan Walasek i Carmen Moreno), w listopadzie „Zimno i gorąco” (Melomani z udziałem Andrzeja Kurylewicza), a w styczniu 1956 roku ponownie z Melomanami i zespołem Kurylewicza, jak napisano na plakacie – „siedem wieczorów synkopowanych wariacji pod nazwą: Seans z powidłami” (w teatrze przy ul. Konopnickiej 6 i w baraku na Wspólnej). Konferansjerkę prowadzili Edward Dziewoński i Andrzej Łapicki.

źródło :https://kultura.onet.pl/muzyka/gatunki/jazz/jam-session-nr-1/d2lgnzp