1951_1953- Okres katakumbowy
Przełom lat 40/50 określany jest w historii polskiego jazzu okresem katakumbowym, grywano w mieszkaniach prywatnych.
Słynny był pokoik na pierwszym piętrze kamienicy przy ul. Stradom w Krakowie zajmowany kontrabasistę Witolda Kujawskiego (nawiasem mówiąc brata Jerzego Kujawskiego – malarza i kolegi Skarżyńskiego z Grupy Krakowskiej). Oprócz Skarżyńskiego i Eilego, przychodził Ludwik Jerzy Kern, Sławomir Mrożek. Grywali między innymi przedwojenny saksofonista i klarnecista swingowy Józef Łysak, Lesław Lic, młodziutki akordeonista Andrzej Trzaskowski, Krzysztof Komeda, Andrzej Kurylewicz, Melomani Matuszkiewicza. Sąsiedzi nie narzekali na hałasy, bo na parterze był magazyn, a za ścianą lokal wynajmowany przez stowarzyszenie głuchoniemych.
Grywano też na poddaszu u Kurylewicza i u Rafała Woltyńskiego, przyszłego prezesa jazz klubu. Do obszernego mieszkania państwa Fersterów przychodził m.in. Kern z Martą Stebnicką, Stefan Kisielewski, Stanisław Dygat, Kazimierz Mikulski.
Oprócz prywatek udawało się organizować nieformalne imprezy taneczne na uczelniach. Na te spotkania przychodziła ówczesna śmietanka intelektualna – Marian Eile (redaktor naczelny „Przekroju”), Ludwik Jerzy Kern, Barbara Hoff czy Stefan Kisielewski. Oczywiście takie wydarzenia trudno było utrzymać w tajemnicy – czasem pojawiali się działacze ZMP. Wystawione przy drzwiach czujki uprzedzały muzyków o tych wizytach, tak by mogli błyskawicznie przestawić się na aprobowane przez władze tańce. Bywało, że przychodziła też zaalarmowana przez sąsiadów milicja – wówczas śpiewali gromkie „sto lat” (sugerując, że odbywają się właśnie czyjeś imieniny) i częstowali przedstawicieli władzy wódką. Zazwyczaj pomagało.
Zespoły, dosłownie i w przenośni, zeszły do podziemia, grając często w piwnicach – klubach, czyli jak to wówczas określano w „katakumbach”. Najsłynniejszym z katakumbowych zespołów byli łódzcy Melomani.
Udział w koncertach stawał się wówczas czymś więcej niż tylko samą przyjemnością słuchania muzyki. Manifestowanie wolności i niechęci do kultury oficjalnej stało się głównym celem miłośników jazzu. Sposobem manifestacji nie była już zresztą tylko sama muzyka ale np. oryginalny ubiór. Na ulicach większych miast pojawili się bikiniarze.
Młodzież nie dała się jednak przekonać partyjnej propagandzie. W początkach lat pięćdziesiątych w Polsce praktycznie nie było dobrej muzyki rozrywkowej. Istniały co prawda orkiestry taneczne i rozrywkowe ale dysponowały bardzo ograniczonym repertuarem.
Właśnie dlatego jazz stał się muzyką młodej elity twórczej tamtego okresu poszukującej w sztuce prawdy, a nie uznania partyjnych decydentów. W środowisku miłośników jazzu w naturalny sposób pojawiło się więc pokolenie „pięknych dwudziestoletnich” (M. Hłasko, R. Polański), trafili do niego publicyści i artyści myślący podobnie jak twórcy jazzowych klubów (S. Kisielewski).
Już w 1953 r. , po śmierci Stalina, dało się zauważyć pewną odwilż. Wydaje się, że w powrocie jazzu niemałą rolę odegrała zręczna agitacja niektórych publicystów (m.in. S. Kisielewskiego), że to „muzyka uciśnionych murzynów”, że „pochodzi z ludu, więc nadaje się dla mas” i że polscy muzycy zdecydowanie odcinają się od „zdegenerowanego, dzikiego jazzu amerykańskiego”.