Tomasz Stańko urodził się w 1942 roku w Rzeszowie, zmarł 29 lipca 2018 roku w Warszawie. Tomasz Stańko uczęszczał do szkoły muzycznej w Krakowie, i choć nie grał tam na trąbce, lecz na skrzypcach i fortepianie, to już wtedy fascynował go jazz, który znał z amerykańskich audycji radiowych.
Pierwszy kontakt z trąbką miał dopiero pod koniec lat 50. w harcerstwie. – Jako jedyny chłopak w drużynie, który miał styczność z muzyką, zostałem wytypowany do gry na trąbce sygnałówce – wspomina Stańko. Gdy po szkole postanowił zająć się muzyką wiedział, że chce grać jazz i dlatego wybrał grę na trąbce. Pytany dlaczego to właśnie ten gatunek był mu tak bliski odpowiada: „Wydaje mi się, że po prostu mam skłonność do tego, co anarchistyczne. Gdybym się urodził później byłbym rockmanem albo hiphopowcem. Jazz był opozycją szkoły, stabilizacji”.
Mając 20 lat wraz z pianistą Adamem Makowiczem założył pierwszy zespół, Jazz Darings. Znajdowali się wtedy pod wpływem Johna Coltrane’a i Milesa Davisa, najczęściej jednak grali kompozycje Ornette’a Colemana. W tym czasie Stańko nie komponował wiele i nie zmieniło się to, gdy rok później dołączył do kwintetu Krzysztofa Komedy. – W czasie gdy grałem z Komedą komponowałem muzykę, ale była mała i płaska. A grałem z człowiekiem, który był genialny – opowiada Stańko. – Dopiero po śmierci Komedy założyłem własny kwintet i zacząłem pisać. Jak jednak sam przyznaje to nie komponowanie jest jego największą siłą. Nie jest nią też, jego zdaniem, sama gra na trąbce, gdyż nie uważa się za wybitnego wirtuoza. Jego największym atutem jest natomiast umiejętność przełożenia swojej osobowości na język muzyki, w czym widzi źródło swojej fascynacji Milesem Davisem. – On też był niespecjalnie kompozytorem i niespecjalnie trębaczem – mówi. – To po prostu był Miles.
Komedę wspomina Stańko jako swojego największego nauczyciela. – Ów liryzm, prostota, poczucie, że gra się tylko to, co najważniejsze, podejście do struktury, asymetrii, wiele szczegółów harmonicznych – miałem szczęście, że zaczynałem właśnie z nim. Razem z wielkim jazzmanem Stańko nagrał jedenaście płyt i odbył kilkanaście tras koncertowych, ale jak sam wspomina… – Mało się wtedy grywało. Koncerty były świętem.
Dopiero razem z założonym w 1967 roku własnym kwartetem, który po tym jak rok później dołączył do niego Zbigniewa Seifert stał się kwintetem, zaczął koncertować na poważnie. Prawdziwym przełomem był międzynarodowy debiut zespołu na festiwalu Berliner Jazztage’70. – Graliśmy pośród samych gwiazd. I to my dostaliśmy największa owację – opowiada o tamtym wydarzeniu Stańko. Zespół nagrał razem trzy płyty, a dla Stańki i Seiferta, którzy już wtedy byli gwiazdami kultury jazzowej w Polsce, stanowił początek międzynarodowej kariery.
Stańko spędził trochę czasu w Niemczech, gdzie nagrywał z big bandem Globe Unity Orchestra, który reprezentował skrajnie lewacki nurt free jazzu. Stańko, jedyny muzyk z Europy Wschodniej, zaproszony do współpracy z zespołem, grał zupełnie inaczej niż członkowie Globe Unity Orchestra i to właśnie to sprawiło, że się nim zainteresowali. – Dla nich lewactwo było równoznaczne z awangardą, ale szanowali to, że każdy jest indywidualnością – stwierdza Stańko. Lata 70. były dla polskiego trębacza okresem wytężonej pracy. Powrócił do grania ze Zbigniewem Seifertem, nagrywał z Krzysztofem Pendereckim, Donem Cherrym. Najważniejsza jednak była dla niego współpraca z fińskim perkusistą Edwardem Vesalą. Razem z Tomkiem Szukalskim i Peterem Warrenem stworzyli kwartet i nagrali dwie płyty – bliską sercu Stańki „Twet” i „Balladynę”, która z racji nowatorskiego brzmienia stanowiła prawdziwe wydarzenie w świecie free jazzu, a dla samego Stańki była ważna również dlatego, że stanowiła początek jego współpracy z legendarną wytwórnią ECM kierowaną przez Manfreda Eichera.
Stańko spędzał wtedy wiele czasu w Finlandii, w której Vesala był wielką gwiazdą. – To był bardzo piękny okres w moim życiu. Bardzo hippie. Wokół Edwarda kręciła się wtedy masa różnego autoramentu freaków – wspomina trębacz. – Miesiącami siedziałem u niego na wsi, na pustkowiu nad jeziorem i graliśmy w duecie. W latach 80. jazzowe duo wybrało się do Indii, gdzie Stańko nagrał solowy album. Utwory pochodzące z tej płyty zostały nagrane w Taj Mahal i buddyjskich grotach, gdyż miejsca te charakteryzowały się niesamowitą akustyką. Polski trębacz tworzył w tym czasie również w ramach innych projektów, m.in. rockowego COCX oraz rewolucyjnego Freelectronic, a także współpracował z takimi tuzami jazzu jak Cecil Taylor czy Jan Garbarek.
Współpraca z ECM urwała się po „Balladynie”, jak przyznaje Stańko, z jego winy. – Po prostu nie dopilnowałem interesów – tłumaczy. – W tamtym czasie ECM poszedł do góry. Mieli Garbarka, Jarretta, Metheny’ego i ciężko się było dodzwonić do Eichera. Wreszcie na początku lat 90. doszło do odnowienia współpracy, której owocem była wydana w 1994 roku płyta „Matka Joanna”, dla której inspiracją był film Jerzego Kawalerowicza „Matka Joanna od Aniołów”. Na wybór tytułu płyty wpłynął również fakt, że był to ulubiony polski film Manfreda Eichera. Stańko grał w tym czasie równolegle w dwóch kwartetach, międzynarodowym razem z Bobo Stensonem, Andersem Jorminem i Tonym Oxleyem oraz polskim, w skład którego obok Stańki weszli bardzo młodzi wówczas Sławomir Kurkiewicz, Marcin Wasilewski i Michał Miśkiewicz. Z pierwszym nagrał dwie płyty, z drugim początkowo tworzył tylko muzykę dla filmów i sztuk teatralnych, jednak z czasem zaczął regularnie koncertować, a w 2002 roku wydana została nagrana w tym składzie płyta „The Soul of Things”. Jednak jeszcze w latach 90. wydano nagraną przez składający się m.in. ze Stańki, Terje Rypdala i Stensona septet płytę „Litania”. Album zawierający utwory napisane przez Krzysztofa Komedę został bardzo dobrze przyjęty zarówno przez krytykę jak i publiczność.
Od początku kariery Tomasz Stańko, tak jak wielu innych jazzmanów, znany był z ekstrawaganckiego stylu ubierania się. Nosił tenisówki do garnituru i cylindra, eksperymentował ze stylem hippie i charakterystycznymi dla niego wielobarwnymi koszulami, a na jego głowie nierzadko zobaczyć można dziwne, czasem wręcz kiczowate, kapelusze i czapki. Jak sam przyznaje wynika to po części ze specyfiki środowiska muzyków jazzowych, w którym tego rodzaju zachowania są czymś powszechnym, ale również z jego wyrazistej, buntowniczej osobowości. Osobowości, która stanowi o wartości jego muzyki, lecz również bywa źródłem problemów. To właśnie ze względu na jego charakter Tomasz i Joanna Stańko, była żona trębacza, przez wiele lat mieszkali osobno. – Chciałem mieszkać sam. Jestem trochę despotą. Ta samotność mi rozwiązywała dylemat moralny – przyznał w jednym z wywiadów.
Muzyk nie ukrywa kontaktów z narkotykami, szczególnie haszyszem. – Ja przez wiele lat paliłem haszysz, ale nigdy nie robiłem z tego jakiegoś psychodelicznego zjawiska – wyznaje. – To była dla mnie substancja odurzająca, która dawała pewną przyjemność. Używałem jej, na tej samej zasadzie jak dobrych ubrań. Jakiś czas temu zrezygnował jednak ze wszelkich używek ze względu na zdrowie. – To są wszystko silne trucizny. Są limity biologiczne i jeśli chce się mieć kontrolę nad własnym życiem, trzeba wybierać.
Pomimo tego, że w chwili wydania płyty „The Soul of Things” miał już 60 lat, nie przestał nagrywać i koncertować. Od tego czasu ukazało się pięć jego albumów, w tym poświęcony Powstaniu Warszawskiemu „Wolność w sierpniu”, nagrany razem z muzykami z jego kwartetu, Wojciechem Karolakiem i Polską Orkiestrą Radiową.
żródło : muzyka.wp.pl